Recenzja filmu

Ten, którego biją po twarzy (1924)
Victor Sjöström
Lon Chaney
John Gilbert

"I say serious things – and people laugh at me"

Czas pierwszej wojny światowej to czas intensywnego dojrzewania sztuki filmowej. Francja i Niemcy w sposób oczywisty musiały zaniechać nakładów finansowych na rodzime kinematografie, na czym
Czas pierwszej wojny światowej to czas intensywnego dojrzewania sztuki filmowej. Francja i Niemcy w sposób oczywisty musiały zaniechać nakładów finansowych na rodzime kinematografie, na czym skorzystały wytwórnie odległych Stanów Zjednoczonych i neutralnej Szwecji. Podczas gdy Amerykanie zintensyfikowali produkcję filmów o charakterze czysto rozrywkowym, Szwedzi oszołomili świat swoimi dokonaniami artystycznymi. Wytwórnie amerykańskie, nie tyle żeby podnieść poziom produkcji, a żeby wyeliminować konkurencję na rynkach zagranicznych, zaczęli masowo sprowadzać do siebie artystów europejskich. Cel został osiągnięty, reżyserzy Szwedzcy, czy Niemieccy zostali zdławieni przez maszynę wielkich wytwórni, nastawionych na czysty zysk. Innymi słowy... sprzedali się! Na tym tle ciekawie prezentuje się Victor Sjöström, który po nakręceniu w 1920 roku rewelacyjnego "Furmana śmierci" podpisał kontrakt z Goldwyn Studio, zgodziwszy się pokierować produkcją pierwszego filmu MGM "Tego, którego biją po twarzy".
Wraz ze zmianą nazwiska na Seastrom, łatwiejszego do wymówienia dla amerykańskiego odbiorcy, reżyser porzucił główne atuty swoich wcześniejszych dzieł. Niemalże całkowicie wyabstrahował z kolejnych filmów motyw przyrody, będącej głównym źródłem zachwytów nad szwedzką szkołą filmową. Dominować teraz będą raczej dramaty społeczno-psychologiczne, chociaż – o czym za chwilę – widać tu też ślad pojawiającego się w jego wcześniejszej twórczości fatalizmu. Do nieubłaganych sił żywiołów i zanurzonego w nich człowieka miał wrócić dopiero w ostatnim ze swoich wielkich filmów – "Wichrze" z 1928 roku. W "Tym, którego biją po twarzy" w jedynej scenie plenerowej uświadczymy co najwyżej bezwzględnego ataku mrówek na pozostawione na ziemi piknikowe jedzenie (płakałem za tym zmarnowanym jedzeniem już do końca filmu). Ponadto Sjöström postanowił zupełnie zaprzestać występowania w swoich filmach i skupić się na reżyserii – mógł dzięki temu wykazać, że siła jego dzieł nie leży wyłącznie w jego osobistym, sugestywnym aktorstwie i szczerej, ale wyraźnie zmęczonej twarzy.

"Ten, którego biją po twarzy" jest adaptacją sztuki Leonida Anriejewa pod tym samym tytułem z roku 1915, zekranizowanej już niemalże dziesięć lat wcześniej przez Rosjan. Pod naciskiem wytwórni, w wersji amerykańskiej zmieniono zakończenie na szczęśliwsze niż w oryginale. Scena kulminacyjna razi przez to swoją teatralnością i nieumiejętnie budowaną dramaturgią, ale mnie jako miłośnika Latającego Cyrku Monty Pythona szczerze ucieszyło skojarzenie ze skeczem o lekcji samoobrony.

Film oparty jest na dramacie Paula Beaumonta – naukowca zdradzonego przez ukochaną żonę i okradzionego ze swojej pracy (jakże ważnej pracy, bo o pochodzeniu ludzkości) przez najlepszego przyjaciela. Bohater spoliczkowany przez obie najbliższe mu osoby przeżywa wstrząs i jak to każdy rozczarowany naukowiec udaje się do cyrku, żeby podjąć się pracy klauna do bicia po twarzy. Tam zdobywa ogromną popularność, zbierając po sto uderzeń dziennie – ku ogromnej uciesze publiczności.
Niestety Sjöström zbudował postać inną niż zaplanował. Beaumont cierpi nie z powodu straty żony i przyjaciela, do których deklaruje ogromne przywiązanie, ale raczej przez ośmieszenie własnej osoby. Jest ogromnym egocentrykiem, który z perwersyjną przyjemnością odtwarza swoje upokorzenie noc po nocy. Przy czym nie jest to nieświadomy mechanizm obronny – publiczność cyrkowa jest dla niego naukowym gremium, przed którym go poniżono. Jednocześnie, aby bezkarnie publicznie się upokarzać, odrzuca swoją tożsamość, przybierając strój i pseudonim. Staje się obojętny wobec świata, pełni rolę przedmiotu, obiektu będącego źródłem uciechy tłumu. W nazbyt obrazowej scenie przyszywania serca do kostiumu klauna, reżyser (przez kontrast z rodzącym się na nowo uczuciem Beaumonta) sugeruje, w jak cyniczną i wypraną z ludzkich uczuć osobę zmienił się jego bohater. Tak więc zamiast pokazać wrażliwą jednostkę stłamszoną przez rzeczywistość, film przedstawia raczej nazbyt dumnego egoistę, który nie radzi sobie z własną porażką. Co prawda nadaje to dziełu rumieńców, ale wątpię, żeby taki był zamysł twórców. Zbyt często atakują widza naiwnymi retorycznymi pytaniami o naturę ludzi i świata.

Jeżeli miałbym porwać się na próbę interpretacji filmu w zgodzie z zamysłem reżysera, zwróciłbym uwagę na subtelną grę między wyniesionym z wcześniejszych dzieł Sjöströma fatalizmem (już nie Przyrody, a po prostu Losu) a realnymi konsekwencjami ucieczki od życia. Bohater nie mógł przewidzieć cierpień, jakie na niego spadną, ale mógł na nie zareagować inaczej niż odcięciem się od świata. Kiedy próbuje wrócić, nie jest już traktowany poważnie, ludzie odbierają go tylko i wyłącznie przez pryzmat maski, jaką przywdział. W tej sytuacji pozostaje mu już jedynie poświęcenie w imię wyższej sprawy, ale nie jakiejś abstrakcyjnej idei, ale szczęścia konkretnej osoby. Satyra na społeczeństwo cieszące się krzywdą jednostki, co przedstawione zostało tu również jako zjawisko stałe i bezwzględne, również wpisuje się tu w wachlarz westchnień nad niesprawiedliwościami ziemskimi.

W rolę tytułową wciela się Lon Chaney – zdecydowanie najjaśniejszy punkt tego widowiska. Oglądając najlepsze filmy Sjöströma, odnosi się wrażenie, że ogląda się tego samego głównego bohatera (co bynajmniej nie jest w tym przypadku zarzutem), odgrywanego na początku przez samego reżysera, następnie przez Chaneya, a skończywszy na rewelacyjnej Lillian Gish; postać toczącą dramatyczną walkę ze światem i samym sobą. Lon Chaney już od samego początku nadaje swojej postaci niepokojący rys szaleństwa, co dalej będzie podkreślane demonicznym makijażem cyrkowego klauna. Co prawda aktor momentami zbytnio szarżuje, zwłaszcza kiedy stara się podkreślić tragizm sytuacji, ale taki jest przecież ciężar kina niemego, którego lwia część opiera się na ekspresyjnej pantomimie. Pozostali aktorzy wypadają niestety blado i nieprzekonująco. Para młodych kochanków (obowiązkowo niewinny, a zarazem bohaterski młodzian i przeurocza panienka z wyższych sfer), buduje bardzo sztuczną relację, tak więc trzeba im uwierzyć na słowo, że rzeczywiście się kochają. Jeszcze gorzej prezentują się skontrastowani z nimi Baron i Hrabia – archetypowi do bólu, źli i nieczuli przedstawiciele arystokracji. W dodatku obaj grający jedną (tajemniczą, ale dystyngowaną) i tą samą miną.

Z filmem zdecydowanie warto się zapoznać, chociażby żeby podziwiać niewątpliwej urody neon wiszący nad namiotem cyrkowym, gdzie biją klaunów, wyrywają im serca, grzebią ich, a na widowni grubasy się z tego śmieją.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones