Hitchcock bawi się psychoanalizą, każąc nam zgadywać, czy Gregory Peck jest, a może też nie, groźnym mordercą. Do tego płomienny romans na pierwszym planie, który jednak nie stara się przyćmić misternie poprowadzonej intrygi kryminalnej. Wprawdzie psychologia w "Spellbound" z dzisiejszej perspektywy nieco już kuleje, ale cały urok tego mistrzowsko poprowadzonego dreszczowca bynajmniej nie zwietrzał. Wystarczy wspomnieć niezwykłą sekwencję snu, inspirowaną malarstwem Dale'go czy wciąż mrożącą krew w żyłach (ach, te kadry!) scenę z brzytwą. Ogląda się, oj ogląda!
Szczerze mówiąc były momenty, że rzeczywiście myślałem, że to Peck jest mordercą. Potem sobie uświadomiłem, że to film Hitchcocka, więc to nie jest możliwe. Bardzo podobają mi się takie filmy, bo można samemu pobawić się w detektywów.
też myślałam ze Peck jest mordercą. a czemu miałoby byc to niemożliwe? juz widzialam taki film Hitchocka gdzie glowna bohaterka chce pomóc oczyscic sie z zarzutów ukochanemu a jednak on okazuje się winny.
Z jednej strony masz rację - podejście do freudowskiej psychoanalizy nawet jak na tamte czasy może się wydawać niewiarygodne: aż tak proste analizowanie snów, żeby mogły być one zerojedynkowym odesłaniem do wydarzeń mogących służyć jako materiał dowodowy, nigdy nie miało miejsca. Ale z drugiej strony sporo tu smaczków wskazujących, że Hitchcock nie tylko Freuda zrozumiał, ale też potraktował go mocno ironicznie. Jak to szło?... "Dobrze, że i tak nie śniłeś o mnie jak jeden z pacjentów, dla którego byłam trzepaczką do jajek" (biorąc po uwagę, jaką rolę u Freuda odgrywały symbole falliczne, nie trudno się domyśleć, co mogło być tą trzepaczką i o jakie ubijanie jajek chodziło). O, albo to: "mąż mojej przyjaciółki jest też trochę moim mężem" - aż wstyd pomyśleć, co tam zacnemu profesorowi po nieświadomości się pałętało...