Film ma w sobie tragizm pomieszany z cukierkowatością. Strach, desperacja i
bezradność człowieka, który „nie należy do nikogo”. Potem sielankowe dni zakochanych
w sobie ludzi. I nagły powrót do prawdy, przerwanej rzeczywistości, który przynosi pasmo
sukcesów i ukryty głęboko ból , tęsknotę za tym szczęściem które się przecież przeżyło, a
którego nie znamy. John/Charles z jego ciepłym uśmiechem, od pierwszego kadru
budzi naszą łagodną sympatię. Uśmiech przeradza się w radość życia, a gdy nowe życie
jest przerwane zostaje ciepły optymizm, albo zarazem chłodny ale pełen oddania i
przywiązania szacunek brytyjskiego gentlemana. Przedziwna historia dwojga dojrzałych
już ludzi. Ronald Colman, rodowity Brytyjczyk, doskonale wciela się w kolejną rolę. Greer
Garson nie ustępuje mu pola. Oboje grają zresztą podwójne postaci. Jedna z nich
nieświadoma swego dawnego życia. Druga celowo wchodząca w nową skórę. Obie
tragiczne. Niem się odnajdą tak blisko siebie minie wiele lat.
Pomieszana w wielu wymiarach historia (podwójny ślub z tą samą ale inną osobą),
mimo pewnej prostoty postaci wciąga niezwykle. Pochłania, absorbuje i nie pozostawia
obojętnym. Nawet jeśli w tle mamy sielskie widoki prowincji i wytworne kostiumy
arystokracji.